Kiedy ludzie staną się braćmi? – W. F. Marcinkowski

ludzie, młodzi

W 1924 r. byłem w Londynie na wielkiej wystawie (Wembley Exhibition). Spośród cudów techniki, które widziałem w pałacu przemysłu, najbardziej zwrócił moją uwagę niewielki odłamek sczerniałego żelaza w pawilonie „Palestyna”. To był sierp, przerobiony z niemieckiego bagnetu.

Pod nim był wykonany napis wyjaśniający, że takie sierpy w znacznej liczbie można znaleźć na brzegach Jordanu; tamtejsi mieszkańcy wykonują te sierpy z bagnetów, które pozostały na miejscach walk podczas Wielkiej Wojny. Wspomniany sierp znaleziony został niedaleko miejsca, gdzie był ochrzczony Jezus Chrystus. W wyjaśnieniu podane było ponadto dawne, przez wielu zapomniane proroctwo Izajasza: „I przekują miecze swe na lemiesze, a włócznie swe na sierpy; nie podniesie naród przeciw narodowi miecza, ani nie będą ćwiczyć się do bitwy” (Iz 2,4).

Kiedy wypełni się do końca to proroctwo?

Wojna (wojna w r. 1914) skończyła się, lecz prawdę mówiąc ustała tylko do czasu. Obecnie (rok 1927) w Europie znajduje się pod bronią o pół miliona żołnierzy więcej niż w r. 1914 i w ogóle więcej, niż kiedykolwiek w historii ludzkości. Powietrze w dalszym ciągu jest nasycone nienawiścią. Świat jak dotychczas stoi na prochowniach i jedna iskra wystarczy, aby wysadzić je w powietrze, jak wystarczający był wystrzał gimnazjalisty w Sarajewie, aby dać sygnał do wielkiej wojny; i ta nowa wojna będzie, dzięki technicznym udoskonaleniom, straszniejsza od poprzedniej. (Obecnie, po drugiej wojnie światowej można stwierdzić, że były to prorocze słowa autora – przyp. tłum.).

Wspomnijmy o przekonywujących faktycznych danych z pewnej książki, wydanej niedawno i przedstawiającej obraz przyczyn i skutków Wielkiej Wojny (Kirby Page, War its causes, consequences and care). Opisując niszczące techniczne udoskonalenia, autor wspomina o specjalnym gazie trującym: „Niewidoczny opada i przenika do nor lisich i suteren; natychmiast umiera ten, kto go wchłonie. Zabija nie tylko przez wdychanie do płuc, na skórze wytwarza jad, który przenika do organizmu i najczęściej jest przyczyną zgonu. Stanowi zabójczy środek dla każdej żywej komórki zwierzęcej i roślinnej. Maski przeciwgazowe nie stanowią przed nim ochrony.

W końcu szybkość jego rozprzestrzeniania przewyższa o 55 razy wszystkie gazy, dotychczas używane na wojnie…”. W przyszłej wojnie wojskowi, jak i osoby cywilne będą jednakowo znajdować się w sferze zagrożenia.

W obecnej chwili, kiedy wygłaszam ten odczyt, dyplomaci europejscy zajmują się badaniem zagadnienia: Kto jest winowajcą wybuchu ostatniej wojny w r. 1914? To trudne pytanie jest dla nas zupełnie jasne, jeśli zgodzimy się z doniosłą wypowiedzią Dostojewskiego, że „każdy ponosi winę za wszystkich”. My wszyscy, w tym i pacyfiści, ponosimy winę za wybuch tej wojny.

A jeśli jesteśmy winni, to także odpowiedzialni za jej wybuch, jak i za jej skutki. Przypomnijmy, że wojna ta kosztowała 26 milionów istnień ludzkich, spowodowała 80 milionów pośrednich ofiar wojny (inwalidów, sierot, wdów itp.) i kosztowała 337 miliardów dolarów. Tylko jedna godzina wojny kosztowała tyle, ile kosztowała budowa uniwersytetu w Kalifornii. Ogólna kwota, zebrana przez wszystkie kościoły Stanów Zjednoczonych w ciągu ostatnich lat, jest mniejsza niż koszt trzech dni wojny. Sześć godzin wojny kosztowało więcej niż wszystkie wydatki wszystkich Chrześcijańskich Związków Młodzieży (YMCA) na całym świecie, w ciągu całego roku. Aby zarobić kwotę równą kosztom jednego dnia wojny – 2150 robotników z pensją 2500 dolarów dla każdego, musiałoby pracować w ciągu 40 lat.

Najważniejsze pytanie tkwi jednak w tym: czy każdy z nas w dalszym ciągu nie przygotowuje nowej wojny i czy nie prowadzi jej już obecnie na różnych frontach?

W jaki sposób mamy zdecydowanie wyjść z tego stanu wzajemnej nieprzyjaźni? I nie tylko, jak nie tylko sami moglibyśmy wyjść z tego stanu, lecz i innych doprowadzić do pokoju? Jak przyczynić się do pogodzenia nie tylko ludzi, lecz dojść do pokoju także z całym stworzeniem? Jak doprowadzić do urzeczywistnienia wzniosłego marzenia o tym, że ludzie to bracia, wtedy, gdy w życiu spotykamy się z gorzką rzeczywistością: „Człowiek człowiekowi wilkiem jest” (Homo homini lupus est); ludzie – jeden drugiemu obcymi są, ludzie – wrogowie…

Smutek płynący z podziału i samotności

Można wiele i różnie filozofować na temat tego, co to jest zło. Praktycznie odczuwamy zło przede wszystkim jako podział: rozłączenie ludzkości, jej rozpad na oddzielne nacje, nienawidzące się wzajemnie; podział w państwie między władzą i narodem; podział między klasami społecznymi, podział w szkole, w rodzinie (ojcowie i dzieci), a nawet w Kościele; podział w każdym człowieku, sprzeczności między jego duchem i ciałem, sumieniem a zachowaniem się; podział w organizmie, w formie rozpadu tkanek, powodujące chorobę; w końcu, ostateczne rozerwanie między organizmem i otaczającym środowiskiem, zwane śmiercią.

Jeśli obiektywne określenie tego zła często nie jest odczuwane przez nas tak ostro, to jednak każdy zna z praktyki jego subiektywną stronę, mianowicie to osobiste przeżycie, które spowodowane jest faktem wszechświatowego podziału – ta nasza samotność, lub według wyrażenia Dostojewskiego, nasze „wielkie sieroctwo”.

Jesteśmy samotni, bardzo samotni. Zerwaliśmy naszą łączność z tym, co jest ponad nami, z Wyższym początkiem w życiu; zgubiliśmy drogę jeden do drugiego, od serca do serca, utraciliśmy drogę do przyrody, do jej duszy, zamiłowanie do społeczności ze stworzeniem, do kosmicznego, powszechnego zrozumienia życia.

Nie mówię o samotności zewnętrznej, dobrowolnie przyjętej. Człowiek czasami odchodzi w puszczę, w las, nie dlatego, aby odejść od życia i ludzi, a dlatego, by zagłębić się w bardziej intymne, wewnętrzne obcowanie z człowiekiem i przyrodą. Ten nie jest samotny, kto i w puszczy znajduje dla siebie wystarczające obcowanie ze światem, lecz ten, kto w tłumie ludzi odczuwa, że jest obcym dla wszystkich. Nie mówię również o stanie więźnia, znajdującego się w pojedynczej celi więziennej, dlatego, że i tam można mieć obcowanie z umiłowanymi ludźmi i ideami, społeczność z wyższym Bożym światem. Właściwie, z Chrystusem i w więzieniu wolność, a bez Chrystusa i na wolności więzienie. „Kiedy mówisz, że jesteś samotnym – bluźnisz”, mówi Jan Chrzciciel w dramacie Zudermana pt. Jan. Rybak wyjeżdżający samotnie podczas burzy na morze nie czuje się samotnym: jest związany więzami miłości z rodziną, dla której wykonuje to niebezpieczne rzemiosło.

Lecz pomyślmy o samotności ducha. Wspomnijmy o stanie człowieka, który jest świadomy tego, że jest na świecie „niepotrzebny” i jest tym, który „nie ma, dokąd pójść”. Zgodnie z wynikami ankiety przeprowadzonej nie tak dawno wśród studentów w Kijowie, można stwierdzić, że dramat młodzieży istnieje głównie z powodu „przygniatającej samotności”.

Wspomnijmy również o niesamowitej udręce duszy, która jest tułaczką w „lodowatej puszczy bez miłości”, „człowiek w futerale”, który zamknął się w mogilnym sklepieniu swojego ja, w „ciemnej studni” egoistycznej egzystencji.

Najbardziej ciężkie cierpienie nazywamy słowem „piekło”. W greckim języku to słowo oznacza stan „niewidzialności”, pogrążenia w ciemności, w tę czarną, ciemną, zimną – „bańkę, w rogach której są pająki” (zgodnie z niesamowitym przedstawieniem Swidrigajłowa u Dostojewskiego). Człowiek nie widzi nikogo i niczego prócz siebie, nie widzi oczami wspomnienia, ani wzrokiem wyobrażenia. Jest skoncentrowany jedynie na rozpatrywaniu bezowocnego, matematycznego punktu – swojego ja. Wystarczy napisać na dużym arkuszu białego papieru malutki wyraz ja, aby z lekka przedstawić sobie ten ponury stan. Przeżyć pełną, absolutną samotność nie jesteśmy w stanie, na ile wspomnienia i wyobrażenia odciągają nas od samych siebie, rozjaśniają naszą ciemność.

Człowiek „nie widzi” drugiego człowieka i dlatego „nienawidzi go”. Przecież najwyższa nienawiść polega na tym, że człowiek przechodzi obok swego nieprzyjaciela ignorując go, nie dostrzegając. „Piekło jest cierpieniem z tego powodu, że tam nie można już więcej miłować”, mówi Zosima u Dostojewskiego. Jest to utrata zdolności miłowania, życie poza sobą, tj. utrata w ogóle zdolności do życia. „Albowiem nie miłować znaczy nie żyć”, mówi Drummond. A cierpienie polega na tym, że człowiek w tym stanie w dalszym ciągu jest świadomy braku swej miłości, swego życia.

Im więcej jest samostanowienia, tym więcej jest samotności. Dumny demon w poemacie Lermontowa już nie widzi żadnego zadowolenia w swoim egoizmie:

„Jak gorzka jest udręka
Wciąż żyć dla siebie, tęsknić sobą
I wiecznie walczyć
Bez wytchnienia i pojednania”.

Bóg karząc Izraela za odstępstwo, posyła nie gromy lub błyskawice, lecz straszny wyraz: „zostaw jego samego” (Oz 4,6).

I jeśli chcemy wyobrazić sobie największe cierpienie w historii świata, wspomnijmy o cierpieniach Chrystusa.
A szczytem tych cierpień przeżytych przez Niego, był ten gorzki, niedostępny dla naszej wyobraźni moment pełnej, ostatniej samotności, opuszczenia przez Boga Ojca:

„Boże mój! Boże mój! Czemuś mnie opuścił?”.

Nigdy nie przeżywaliśmy takiego cierpienia i dlatego nie jesteśmy w stanie w pełni sobie tego wyobrazić. Możemy jedynie pomyśleć o przepaści tej męki, jeśli uświadomimy sobie, że dla Chrystusa Boska natura – to Jego własna istota. Przecież On powiedział o Sobie: „Ja i Ojciec jesteśmy jedno”.

I oto nadszedł moment, kiedy Chrystus musiał zostać opuszczony przez własną swoją naturę.

Dla człowieka jest ciężkim i śmiertelnie niebezpiecznym faktem opuszczenie przez Boga. Jeszcze cięższe jest istnienie bez Boga dla człowieka sprawiedliwego; lecz jakże bezdenna męka jest w tym przypadku dla Tego, dla kogo Bóg jest Jego osobistą naturą i istotą! I całe tragiczne piękno tej męki krzyżowej istnieje w tym, że Chrystus przyjął ją dobrowolnie, z miłości do człowieka, dla jego zbawienia. Nie jesteśmy stworzeni do samotności. O tym świadczą fakty medyczne, choroby, które powstają przede wszystkim w duszy, a następnie w ciele człowieka, odosobnionego od ludzi, od przyrody, zamkniętego w sobie.

Samotność powoduje przesadne skoncentrowanie się na sobie, stałe rozważanie o sobie, obracanie się wokół własnej osi (refleksja), zarozumiałość, która może doprowadzić do manii wielkości; lub odwrotnie – niezmierne samoponiżanie się, które rodzi manię prześladowczą, lęk przed ludźmi, nawet nienawiść do ludzi (mizantropia); w znaczeniu fizycznym nadmierna samotność doprowadza do choroby nerwów (neurastenia).

Albowiem być zdrowym, to znaczy być niepodzielnym w samym sobie oraz w społeczności ze wszystkim i ze wszystkimi. A każde rozerwanie z Wyższym początkiem, z równym sobie i z niższym stworzeniem, prowadzi do zakłócenia jednolitości, duchowej całości lub prościej mówiąc – zdrowia. Jednym słowem, rozłączenie i jego odwrotna strona – samotność są nienormalne i w osobistym, a także w społecznym i w kosmicznym sensie, oraz w duchowym, i w serdecznym pojęciu.

Tęsknota za wszechświatowym zjednoczeniem

Dlatego też nie ma większego pragnienia u ludzi niż „tęsknota za wszechświatowym zjednoczeniem” (według słów „Wielkiego Inkwizytora” u Dostojewskiego). Za tym tęskni również cały wszechświat, stworzony według prawa powszechnego ciążenia (grawitacji). Gdyby to prawo naruszono, świat rozpadłby się. Wszystko, co żyje dąży do ogólnego zjednoczenia. (Idea ogólnego zjednoczenia jest sensem życia zgodnie z filozofią W. Sołowiewa). I dlatego „smutek rozdzielenia mówi od gwiazdy do gwiazdy, w czasie nocnego milczenia” (R. Tagore).

Jeden podróżnik, będąc na Saharze, usłyszał jakiś dziwny jęk. „To pustynia jęczy nad swoją bezowocnością” – wyjaśnił przewodnik. Uważa siebie za jakby wyłączoną z ogólnego, twórczego strumienia życia. O jakżeż znane jest to westchnienie dla każdego, kto czuje się zbytecznym i obcym w życiu!

Dlatego widzimy, że cała pożyteczna i szlachetna ludzka działalność skierowana jest w kierunku odbudowy tej utraconej jedności. Nauka dąży drogą doświadczenia i rozumowania do znalezienia jedynej obiektywnej prawdy, która doprowadziłaby do zgodności wszystkich osobistych idei, pogodziłaby wszystkie sprzeczności i zjednoczyłaby wszystkich ludzi. W swojej „Nauce o Logosie” rosyjski filozof S. N. Trubeckij stwierdza, że cała nauka jest niczym innym, jak poszukiwaniem tego Wszechświatowego Rozumu na świecie.

Sztuka pragnie stworzyć bodaj obraz jedynego, wiecznego piękna, który zmusiłby wszystkich do skłonienia się przed nią w estetycznym zachwycie, co w znacznym stopniu zostaje osiągnięte. Sztuka dąży do tego, aby dźwięki, barwy, linie – złączyć w harmonijnym akordzie i symetrii, i aby ta harmonia sprzyjała pokojowi wszelkiego stworzenia.

Nie tylko w bajce i micie Orfeusz swą grą na lirze poskramiał zwierzęta i zmuszał kamienie do układania się w kształcie ściany wokół miasta Teby, lecz i w rzeczywistości muzyka koi duszę, jednoczy w jednym wzniosłym porywie wszystkich, bez różnicy przekonań politycznych i dialektów. W tym sensie nie ma „rosyjskiej” muzyki, jak i „niemieckiej” matematyki.

Cały smutek poezji poświęcony jest uczuciu rozłąki i samotności. Przez wszechświatową elegię dusza świata jakby mówiła ustami rosyjskiej dziewczyny Tatiany:

„Tu jestem sama,
I nikt mnie nie rozumie,
I milcząc ginąć muszę ja…”.
(Eugeniusz Oniegin Puszkina).

Cała radość poezji poświęcona jest miłości do Boga, człowieka i przyrody. W końcu temuż celowi stworzenia jedności między ludźmi służy społeczna działalność.

Dlaczego jednak człowiekowi nie udaje się urzeczywistnienie tego celu, tego stałego i nieustającego dążenia do jedności i fizycznej społecznej koligacji?

Ludzie odwiedzają się wzajemnie, lecz – „Tysiące zgaszonych dusz nie daje i jednej iskierki”. Ludzie odwiedzają się z powodu tęsknoty i w rezultacie tego najczęściej uzyskują wesołą nudę. I to najczęściej pod warunkiem, że są dostępne: samowar, karty itp. Wspomnijmy Pamiętnik studentki Diakonowej, która przeżyła głębokie rozczarowanie w swoim dążeniu do znalezienia społeczności z ludźmi.

Ludzie zawierają przyjaźnie, poszukują towarzystwa, lecz nie tak dawno jedna studentka, rzucając się z mostu do Dniepru, pozostawiła kartkę: „Przyjaciół nie ma – są tylko kompani do kieliszka”. Ludzie, związani ogólnymi materialnymi interesami, zadaniami walki klasowej, jednoczą się, lecz jakże często łączą ich jedynie niskie materialne interesy, „spójnia nienawiści”, a nie wzajemna miłość…

Działacze państwowi, wszechświatowi zdobywcy, dążą do stworzenia jedności drogą stworzenia wszechpotężnych imperiów, drogą prawnego wymuszania – lecz „mieczem można zgiąć jedynie grzbiet, a nie serce”, jak mówi arabskie przysłowie. I im więcej zwiększała się scentralizowana państwowa przemoc, tym z większą energią siły odśrodkowe dążyły do anarchii.

Nawet Kościół, jakim on jest obecnie, nie zjednoczył nas do końca. Przecież Niemcy i Rosjanie modlili się do jednego Boga, w imieniu jednego Chrystusa, o zwycięstwo jednych nad drugimi. I nawet przedstawiciele jednego i tego samego chrześcijańskiego wyznania wiary (protestanci: Anglicy i Niemcy, prawosławni: Rosjanie i Bułgarzy) należeli do wrogich obozów. Modlili się do jednego Boga i nawet jednakowymi modlitwami, lecz niestety – każdy prosił o swoje…

Nasze chrześcijaństwo jest często jedynie kościelne, tj. ogranicza się „do zjednoczenia” w kościele.

Jeszcze rzadziej jest ono osobistym i rodzinnym, tj. takim, które może dokonać przeobrażenia w naszym codziennym rodzinnym życiu. Jak daleko jesteśmy od powszechnego i prawdziwego chrześcijaństwa, które mogłoby rozpowszechniać miłość Chrystusa na wszystkich i na wszystko! (W. Sołowiew: Trzy słowa o Dostojewskim).

c.d. na kolejnej stronie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *