Przeżywszy dzieciństwo zniszczone przez narkomanię i próżniaczego ojca poznałem przyjaciela, który zmienił moje życie.
Wychowałem się w zagorzale ateistycznym domu. Nie chodziliśmy do kościoła. Nie mieliśmy Biblii. Nigdy nie rozmawialiśmy o Bogu. Ojciec był tak zapalczywym ateistą, że zażądał, by matka pisała imię mojego brata, Mathew z jednym tylko t [prawidłowa pisownia to Matthew], aby uniknąć jakichkolwiek konotacji biblijnych. Mnie ojciec dał na imię Mark [Marek]. Najwyraźniej nie zauważył ironii.
O chrześcijaństwie usłyszałem po raz pierwszy na letnim obozie, gdy miałem dziewięć lat. Zafascynowała mnie koncepcja Boga. Choć nie na tyle, bym zaczął chodzić do kościoła czy czytać Biblię lub robić coś innego „religijnego”. Ale wystarczająco, żebym co roku jeździł na obóz, by rozmawiać o Bogu, a potem wracać do zupełnie innego życia w domu. To życie można podsumować w następujący sposób: okradanie samochodów, sklepów, torebek matek moich kolegów – każdego miejsca, w którym mogliśmy zdobyć pieniądze na narkotyki, imprezowanie i wszystko to, co się robi, kiedy nie ma się w życiu Boga.
Narkotyków spróbowałem pierwszy raz, gdy miałem osiem czy dziewięć lat. Sąsiad przygotował dla mnie i kilku kolegów porcję z haszyszu i marihuany za lokalnym sklepem spożywczym. W dziewiątej klasie narkotyki stanowiły już codzienny składnik mojego życia. Kiedyś wziąłem narkotyki zaprawione czymś niebezpiecznym, a moi znajomi patrzyli z przerażeniem, jak leżałem na środku ulicy, z błyszczącymi oczami i zimną bladą skórą.
W co wierzę?
Rodzice rozwiedli się, gdy miałem osiem lat. Wkrótce potem stwierdzono u mnie zaburzenie neuropsychiatryczne zwane zespołem Tourette’a, które później rozwinęło się w nerwicę natręctw. Pojawiał się u mnie nawyk – skurcz lub jakiś odgłos – i powtarzał się w kółko przez wiele miesięcy, dopóki nie wyłonił się inny nawyk. Waliłem w dłonie ileś tam razy, głośno przeklinałem lub uderzałem się w twarz – to niektóre z moich dziwnych gestów. Bez ich wykonywania byłem przekonany, że coś złego się stanie mnie samemu lub ludziom wokół mnie. To wszystko teraz brzmi szaleńczo, ale tak wyglądała większość mojego życia. Żaden obserwator z zewnątrz nigdy by nie odgadł, że kiedyś stanę się tym, kim jestem dzisiaj – pastorem. Nikt by nie poszedł do kościoła, w którym kaznodzieja co kilka minut rzuca mięsem.
Mój ojciec był klasycznym nieudacznikiem. Nie mógł utrzymać pracy i nie potrafił wychowywać brata i mnie. Czas dzielił pomiędzy piciem i wykrzykiwaniem na meczach piłkarskich. Zmarł na raka płuc, gdy miałam 15 lat. Nie mogłem się z nim pożegnać, ponieważ nie powiedział nam, że jest chory. Miał 47 lat. Na jego pogrzebie było 18 osób.
Kiedy stałem nad jego trumną, w mojej głowie kłębiły się pytania. W tamtym bardzo samotnym domu pogrzebowym zastanawiałem się, dokąd poszedł mój ojciec, i pytałem siebie: W co wierzę? Co wiem o Bogu, o sobie, o niebie i piekle, o nauce? Co myślę o wieczności i moralności, o ojcu? Gdzie on jest? Kim jest teraz?
Kiedy miałem 17 lat, spotkałem gościa o imieniu Chris, dawnego handlarza narkotyków w mojej szkole, który stał się naśladowcą Jezusa. Jako ktoś, kto się kiedyś przymierzał do dilerki, byłem zaintrygowany jego życiem, pytaniami, jakie zadawał, i pasją do Boga. Spotkaliśmy się na zajęciach z obróbki drewna. Rzucił mi wyzwanie, abym zastanowił się nad swoimi wątpliwościami, zaczął czytać Biblię, modlić się i pomyślał o implikacjach tego, w co wierzę, jeśli chodzi o życie i Boga. W owym tyglu myśli wiedziałem, że albo stracę tę odrobinę wiary, którą posiadałem od czasu wakacji na letnim obozie, albo ona eksploduje i mnie zmieni.
Zacząłem zmagać się z myślami i zagłębiać w zagadnienia dotyczące istnienia Boga – naukowo i filozoficznie – w kwestie cierpienia i zła, które wynikały z mojego własnego doświadczenia (zwłaszcza mojej choroby i utraty ojca). Zmagałem się z wiarygodnością Biblii, prawdziwością cudów i mroczną historią kościoła, pełną odrzucenia, przemocy i hipokryzji. Zmagałem się z doktryną piekła i tym, jak Bóg mógł pozwolić mojemu ojcu – który, według mojej wiedzy, nigdy nie stał się chrześcijaninem – aby poszedł do miejsca wiecznych mąk, ponieważ to się nie zgadzało z moim rozumieniem sprawiedliwości, miłości czy charakteru Jezusa. Im więcej w to wnikałem, tym bardziej dostrzegałem siłę emocjonalną chrześcijaństwa i jego filozoficzną wiarygodność.
W roku, w którym spotkałem Chrisa, oddałem życie Chrystusowi i rozpocząłem podróż prowadzącą do całkowitej transformacji. Najpotężniejszym katalizatorem była sama Biblia. Przez dwa lata czytałem ją przed budynkiem szkolnym lub w lokalnych parkach, wypalając za każdym razem po pół paczki papierosów, próbując zapamiętać Kazanie na Górze lub pierwsze kilka rozdziałów Listu do Rzymian. Zacząłem opowiadać ludziom o Jezusie, chodząc wieczorami po mieście. Modliłem się za ludzi, którzy siedzieli na werandach zapłakani lub po kłótni z małżonkiem. Podchodziłem do nieznajomych, bawiących się i pijących w miejscowych parkach, i nawiązywałem z nimi rozmowy o wierze i Bogu. Czułem, jakbym się uwolnił od całego wstydu, winy i bezsilności, które znałem dorastając, i byłem przekonany, że inni też będą pragnęli tej wolności. Chrzciłem ludzi, którzy oddali życie Jezusowi – czasami w środku nocy. To było dwa lata, zanim sam zostałem ochrzczony.
Ostatni krok
W tym czasie nie potrafiłem się jednak zmusić, aby zrobić jeden krok: uczęszczać do kościoła. Z dzisiejszej perspektywy ta niechęć wydaje się czymś ironicznym, jako że jestem pełnoetatowym pastorem. Ale wtedy nie byłem zainteresowany i nawet trochę się bałem. Myślałem, że to wygląda jak we wszystkich filmach, które widziałem: stary, nieciekawy budynek, pachnący kulkami na mole, z podstarzałym mężczyzną stojącym z przodu i przemawiającym z wielkiej zakurzonej Biblii. Ale wtedy przyjaciel przekonał mnie, żebym poszedł. Pojawiłem się, i było dokładnie tak, jak myślałem! Ale nie wyszedłem. Nie jestem do końca pewien, dlaczego – chyba dlatego, że znalazłem tam innych takich jak ja, zmagających się w miejscu, gdzie wiara spotyka się ze sceptycyzmem.
Oczywiście, znaleźli się tacy, którzy wzdrygali się na moje „niekościelne” zachowania. (W tym czasie dużo paliłem, przeklinałem jak szewc i nosiłem workowate spodnie z portfelem na łańcuszku – na wypadek, gdyby ktoś chciał ukraść moje pięć dolców). Ale inni pochylili się w moją stronę: pastor młodzieżowy dał mi możliwość głoszenia kazań, profesor college’u zachęcił mnie do wygłoszenia pierwszego wykładu i grupa nowo-nawróconych chrześcijan zaspakajała mój apetyt na szukanie odpowiedzi na ważne pytania. Piliśmy kawę do późna w nocy, zastanawiając się, ilu aniołów może zatańczyć na czubku szpilki.
Ludzie często mnie pytają, skąd bierze się moja pasja do obrony chrześcijaństwa. Odwołuję się do swego nawrócenia. Nierzadko dorasta się tak, jak ja, w całkowicie niechrześcijańskim środowisku. To świat, w którym jeśli wierzysz w coś z całkowitym przekonaniem, a co inni wokół ciebie odrzucają, musisz to przetestować, abyś mógł tego bronić, gdy zostanie zakwestionowane. Jako wieloletni wątpiący z upodobaniem wykazuję innym wątpiącym, że chrześcijaństwo jest autentyczne, weryfikowalne historycznie, filozoficznie przekonujące, zgodne z nauką i pełne satysfakcjonujących odpowiedzi na nasze najgłębsze pytania dotyczące celu życia.
Z przyjęciem chrześcijaństwa wiąże się ryzyko i przygoda. Ale jeśli jesteśmy gotowi wątpić w swoje wątpliwości, rzucić wyzwanie naszej niewierze i zwrócić się do – nie od – tego, co nas zastanawia, możemy się przekonać, że za zasłoną naprawdę coś się kryje.
Mark Clark jest pastorem założycielem Village Church w Vancouver w Kanadzie. Jest autorem książki „The Problem of God: Answering a Skeptic’s Challenges to Christianity” [Problem Boga: odpowiedzi na wyzwania sceptyka wobec chrześcijaństwa] (Zondervan).
Mark Clark
źródło: Christianity Today