Zapytał mnie, skąd wiem, że moja wiara jest prawdziwa. Nie potrafiłam dać przekonującej odpowiedzi.
Byłam tenisistką wyczynową i osiągałam doskonałe wyniki w nauce. Cokolwiek robiłam, robiłam z całego serca – tak też podchodziłam do przynależności do mormońskiej wspólnoty.
Jako mormonka w szóstym pokoleniu wierzyłam, że mój kościół jest jedynym prawdziwym kościołem Boga. Wierzyłam, że Joseph Smith był prawdziwym prorokiem. W wieku sześciu lat byłam przekonana, że małżeństwo w świątyni i wierne przestrzeganie praw mormonów pozwolą mi spędzić wieczność w najwyższym niebie – w Królestwie Niebieskim. Tam zostanę wyniesiona do boskości i będę rodzić duchowe dzieci. To było moje największe marzenie.
We wczesnej młodości posłuszeństwo wydawało mi się równie łatwe jak puszczanie kaczek po wodzie. Gdy zostałam nastolatką, życie bardziej przypominało mi toczenie syzyfowego głazu. Obciążenia obejmowały płacenie pełnej dziesięciny, skromne ubieranie się, dbanie o czystość seksualną i moralną, regularne uczęszczanie do kościoła i przestrzeganie „Słowa Mądrości” (które zabraniało spożywania alkoholu, herbaty, kawy czy tytoniu). Chciałam zasłużyć na to, by pewnego dnia wejść do świątyni.
Ale pojawiały się pokusy. Przez całe liceum moi mormońscy przyjaciele zaczęli odpływać w świat imprez. Alkohol najwyraźniej uwalniał ich od frustracji i wstydu wynikającego z bezowocnych starań, by sprostać religijnym wymaganiom. Potrzeba było stalowej woli, by oprzeć się chęci dołączenia do nich w każdy weekend. Przez trzy lata się opierałam, czując się jak szybkowar, który za chwilę wybuchnie.
Testowanie moich przekonań
W ostatniej klasie zrezygnowałam z oporu, mówiąc sobie, że ten bunt będzie trwał tylko chwilę. Do świata imprezowego wskoczyłam z tą samą pasją, jaka charakteryzowała całe moje życie, i wlewałam w siebie piwo bez ograniczeń. Z każdą imprezą moje sumienie stawało się coraz bardziej nieczułe. Byłem „niegodna” – i z ulgą przyznawałam, że już mnie to nie obchodzi.
Jednak nawet kiedy poczułam się wyzwolona od legalizmu mormońskiego, nie przestałam wierzyć, że kościół mormoński jest prawdziwym kościołem Boga. To przekonanie było we mnie głęboko zakorzenione.
Podczas pierwszego roku studiów na Uniwersytecie Utah poznałam Gary’ego. Oboje byliśmy zbuntowanymi sportowcami, zauroczeni sobą nawzajem. Chociaż wiele nas łączyło, nasze przekonania religijne były odmienne. Gary mi powiedział, że jest nowonarodzonym chrześcijaninem – nigdy o kimś takim nie słyszałam. Przez pierwszy miesiąc naszej znajomości unikaliśmy rozmowy na ten temat. Wreszcie pewnego grudniowego dnia Gary do niego powrócił.
– Skąd wiesz, że mormonizm jest prawdziwy? – Nigdy wcześniej takiego pytania nie słyszałam. Ale bez wahania odpowiedziałam: – Ponieważ poczułam ogień w zanadrzu. – (Właśnie tak tłumaczono nam tekst Pisma Świętego [Prz 6,27] – że „ogień w zanadrzu” będzie towarzyszył zrozumieniu autentycznej prawdy).
Gary nie tak łatwo dał się zbić z pantałyku. W ciągu następnych 15 minut podważył moją logikę. Poprosił mnie o wyjaśnienie, w jaki sposób samo doświadczenie emocjonalne może potwierdzać prawdę. Wskazał, że uczucia przypływają i odpływają w zależności od okoliczności. Nie znałam jednak żadnego innego sposobu oceny prawdy duchowej. Co więcej, nauczono mnie, aby nie kwestionować ani nie sprawdzać swoich przekonań, więc nigdy tego nie robiłam.
Gary kontynuował: – Czy sprawdziłaś historyczność mormonizmu? – Historyczność? Co to jest? – Skąd wiesz, że Joseph Smith jest prawdziwym prorokiem Boga? Skąd wiesz, że Księga Mormona jest Słowem Bożym? – Zarzucał mnie pytaniami, które nigdy nie przyszły mi do głowy. W ciągu kilku minut mój niepokój przerodził się w przerażenie. Uświadomiłam sobie, że „ogień w zanadrzu” nie przekonałoby Gary’ego o niczym. To, co wydawało się mocnym fundamentem, rozsypywało się w proch.
W ciągu następnego miesiąca spędzaliśmy czas na imprezach i unikaliśmy rozmów o sprawach duchowych. Bałam się rozliczyć z własną ignorancją. Podważenie mormonizmu oznaczało zdradę moich rodziców, mojego kościoła i mojej społeczności.
Niemniej jednak nasze wzajemne uczucia się pogłębiały i wiedzieliśmy, że kiedyś trzeba będzie się zająć tą nierozstrzygniętą kwestią. W końcu postanowiliśmy wspólnie studiować Biblię. Gary wierzył, że to jest Słowo Boże, a ja wierzyłam, że jest prawdą, „o ile zostało poprawnie przetłumaczone”. Miałam nadzieję, że Gary przejdzie na mormonizm. On miał nadzieję, że spotkam Jezusa, którego – jak uważał – nigdy nie poznałam.
Wystarczyło jedno studium Biblijne, abym dostała zawrotu głowy. Każde kolejne studium wywoływało dalszy niepokój, ponieważ z osłupieniem odkrywałam istotne różnice między Biblią a naukami mormońskimi. Przez pięć miesięcy walczyłam z Garym i z Biblią, z pasją broniąc mormonizmu. Ale moja forteca zaczęła się kruszyć, gdy porównywałam historyczną autentyczność mormonizmu i Joseph’a Smitha z autentycznością Biblii.
To było druzgocące i wkurzające. Jednocześnie otworzyło mnie na biblijną ocenę mojej natury – grzesznej, nie boskiej. Zrozumiałam, że nie mogę otrzymać życia wiecznego poprzez małżeństwo w świątyni, lecz tylko dzięki Bożej łasce. Otworzyło też mój umysł, aby lepiej zrozumieć naturę Boga trójjedynego. Że Bóg Ojciec jest Duchem, bez ciała i kości. Bóg Mormonów jest człowiekiem, który dosłużył się boskości. Biblijny Bóg zawsze był Bogiem, niezmiennym. Miałam trudności, by to wszystko ogarnąć.
Zrozumiałam też, że Bóg mnie zaprasza, bym zaufała Jezusowi i weszła do Jego Królestwa. Zanurzona w prawości Chrystusa zawsze będę godna, by Ojciec się mną radował i był blisko mnie. Ale myśl o odrzuceniu wiary przodków i narażeniu się na gniew rodziny mnie przerażała. Chciałam mieć pewność, że mam rację, decydując się na ten skok do głębokiej wody.
Po dalszych pięciu miesiącach studiowania Biblii wciąż zmagałam się z ideą trójjedynego Boga. Pewnego dnia, gdy siedziałem w łóżku pełna rozterek, Bóg zbliżył się do mnie w wizji. Zobaczyłam morze ludzi wokół Jezusa, siedzącego na tronie. Kłaniali się przed nim i śpiewali: „Święty, święty, święty jest Pan Bóg Wszechmogący, który był, jest i ma przyjść.” Widząc to upadłam na twarz i się rozpłakałam.
W ów upalny sierpniowy dzień przyjęłam Jezusa do swego serca i weszłam do Jego królestwa. Uwolniłam się od wstydu, który mnie dławił przez 18 lat.
Przykryta godnością
W następnych miesiącach Bóg dał mi pragnienie skonfrontować się w końcu z nałogami, które narastająco jątrzyły się we mnie. Modliłam się, aby napełnił mnie miłością i pokojem, którego szukałam w alkoholu i w związkach, które nigdy nie przynosiły zaspokojenia. Ale byłam bezsilna, by to zmienić.
W moje 21. urodziny, po spożyciu dużej ilości alkoholu, przez całą noc opędzałam się od pijanych facetów, którzy chcieli mnie zabrać do domu. Przytrzymałam głowę przyjaciółce, która wymiotowała do toalety w śmierdzącej moczem łazience. Zapragnęłam innego rodzaju życia.
Tego samego grudniowego wieczoru wróciłam do domu i upadłam na twarz przed Bogiem. Z zaciśniętymi pięściami i oblana łzami ofiarowałam Mu każde swoje uzależnienie, zapraszając Go, by zawładnął moim sercem, umysłem i ciałem. Poprosiłam Go, aby uwolnił mnie do życia, które będzie w pełni poddane Jezusowi, Dawcy życia. Potem usnęłam.
Kiedy się obudziłam następnego ranka, poczułam się narodzona na nowo, tak jakby Bóg dokonał we mnie całkowitego przeszczepu serca i umysłu. Byłam wolna od nałogów, a całe moje jestestwo wypełniał pokój. Mormońska dziewczyna we mnie odetchnęła z ulgą. Uwolniona od ciężaru udowadniania, że jestem godna, spoczęłam w ramionach Tego, który ukochał mnie na tyle, aby okryć mnie swoją godnością. I pragnęłam przelewać tę miłość na innych.
Lisa Brockman, mieszkająca na Florydzie, jest członkiem personelu organizacji Cru. Jest autorką książki Out of Zion: Meeting Jesus in the Shadow of the Mormon Temple [Z Syjonu: Spotkanie z Jezusem w cieniu mormońskiej świątyni].
tłum. Ryszard Pruszkowski
(C) źródło ChristianityToday