Dwie reakcje na tragedię

Czy kiedykolwiek sprawdzałeś w jaki sposób reagujesz na tragedię lub wielkie problemy? W szkole życia Bóg bardzo często wypróbowuje naszą wiarę i sprawdza nasz charakter za pomocą bolesnego ciosu lub niepowodzenia. Tragedia czyha na drodze i wiele razy spotyka nas wtedy, kiedy najmniej się jej spodziewamy. Jestem pewien, iż wszyscy wiemy, że takie doświadczanie i ćwiczenie może nam się przydarzyć bez naszego bezpośredniego udziału. Wiele, wiele razy jest to zupełnie poza naszą kontrolą. Gdyby było inaczej, prawdopodobnie unikalibyśmy wszel­kich takich doświadczeń i wybieralibyśmy łatwiejszą drogę. Pamiętajmy, że to wszystko jest częścią boskiego porządku i ma swoje miejsce w naszym życiu, tak samo jak godziny słońca i muzyki. Problemy i ciężkie doświad­czenia nie koniecznie są oznaką grzechu, upadku lub braku duchowości. Często są one oznaką duchowego życia i wzrostu, które Bóg musi doświadczyć i wypróbować. Jesteśmy Jego dziełem.

W życiu można zauważyć dwie reakcję na tragedię. Albo załamie nas ona duchowo, zmiękczy nas, stopi zatwar­działość i przyprowadzi nas w naszej bezradności do Boga, albo spowoduje, że będziemy szukać wyjścia, używając swoich niewielkich możliwości i ludzkiego sposobu myślenia. To z kolei zatwardza naszego ducha, czyni nas krytycznymi, a czasami także cynicznymi. Ograbia serce z wielkiego przywileju ufania Bogu i rozwijania swego życia na drodze pełnej bogactwa i pomocy.

Chciałbym podzielić się swoim osobistym przeżyciem, które mam nadzieję będzie pomocne dla tych, którzy troszczą się o pomyślność swoich bliskich. Bardzo dobrze pamiętam, kiedy będąc szesnastoletnim młodzieńcem – jest to okres pełen doświadczeń dla młodych ludzi, okres, w którym podejmowane są ważne decyzje i pierwsze kroki, decydujące często o przyszłym życiu – w naszym szczęśli­wym domu wydarzyła się tragedia. Z jasnego nieba, bez żadnej winy tych, o których mówię, wielki problem rzucił cień na naszą rodzinę. Mój ojciec był chrześcijaninem, członkiem kościoła i posiadał czysty moralnie charakter. Jednak jego wiara podczas doświadczeń codziennego życia była słaba. Nie widział Boga w tym wszystkim, więc odwrócił się od Niego i nie ufał Mu. Jego ludzkie rozumowanie wzię­ło górę i zepchnęło go na drogę niewiary i zgorzknienia. Nie robił z tego wielkich ceremonii; właściwie to bardzo mało mówił. Jednak poprzez kilka rzeczy zauważyliśmy, jakie jest jego nastawienie. Zrezygnował z życia kościelne­go, przestał modlić się przed jedzeniem i zupełnie nie interesował się rzeczami Bożymi. Wiedział, że nie jest to jego wina, więc jego naturalnym rozumowaniem było: „Dlaczego przyszło na nas takie cierpienie?”

Kiedy żyjemy dostatecznie długo, uczymy się, że problemy przychodzą nie tylko z naszej winy. Kiedy jednak już się pojawią, powinniśmy je interpretować w Bożym świetle i sprawić, aby wyszły nam na dobre. Taki problem może być jednym z największych nauczycieli dyscypliny. Byłem uczniem szkoły średniej i nominalnym chrześ­cijaninem, członkiem kościoła, choć nie miałem żadnej prawdziwej społeczności z Bogiem. Nie mówię tego po to, aby pokazać, że miałem wiarę, lub że byłem lepszy od mojego ojca. Chcę wam po prostu pokazać, w jaki sposób ten sam problem może wywoływać różne reakcje w ludz­kich sercach. Nie miałem jeszcze w tym wieku doświad­czenia, które powodowałoby we mnie taki sposób myślenia.

Byłem przerażony i wiedziałem, że ten problem jest dla mnie zbyt wielki. Dlatego też pobiegłem do Boga. Będąc w desperacji zanur2yłem w Nim swoje serce i życie. Mod­liłem się gorąco.

Nie było żadnych duchowych ludzi, do których mógł­bym się zwrócić. Bóg wiedział, że byłem odcięty od wszelkiej ludzkiej pomocy. Nie miałem „kul do chodzenia”. Sam musiałem chodzić i ufać Bogu, albo (tak jak myślałem) zginąć. Przez szereg lat bardzo cierpiałem, aż w końcu doświadczyłem Bożej bliskości. W następnych latach tak wiele rzeczy się zmieniło. Problemy trzymały mnie blisko Boga. Trwało to przez osiemnaście lat. Ojciec wciąż był zgorzkniały w swym sercu, chociaż dla nas, jako rodziny, był miłym i dobrym ojcem. Utrzymywał nas i troszczył się nasz byt. Jednak ja przez cały czas wiedziałem, że w swym biednym drogim sercu nosił wielki ból. Żaden człowiek nie mógł mu pomóc, a on nie pozwalał na to Bogu, więc cierpiał w milczeniu.

Podczas tych jego osiemnastu lat życia bez Boga, oczywiście próbowałem mu pomóc. Lecz wkrótce nauczy­łem się wielkiej lekcji – że istnieje różnica pomiędzy moim interesem i moim sposobem, a Bożym interesem i Jego sposobem. Musiałem przyjąć zwykły krytycyzm zainte­resowanych przyjaciół. Niektórzy, jak wiecie, zawsze dzi­wią się, dlaczego wszyscy członkowie rodzin kaznodziejów działaczy chrześcijańskich nie są zbawiani, uświęceni i ochrzczeni. Przez całe życie doświadczałem wiele niezrozumienia i krytyki; częściowo było to powodem, dla którego trwałem przy Bogu. Nauczyłem się, że nie po­winienem się angażować, bez względu na to, czy ludzie mnie rozumieją, czy nie. Często wydawało im się, że dusza mojego ojca jest mi obojętna. Modliłem się i powierzałem go Bogu. Potem nie byłem obojętny, lecz spokojny. Wiara nie jest obojętnością, brakiem zainteresowaniem lub apa­tią. Jest to najżywsze zainteresowanie połączone z głębo­kim spokojem i pewnością. Wiedziałem, że Bóg zatroszczy się o niego w Swoim czasie i na Swój sposób.

Tak jak powiedziałem, minęło osiemnaście lat. Inni dożywali zbawienia i przyprowadzali swoich bliskich do Boga. Przyjaciele, którzy byli zatroskani (lecz nie rozumieli mojej sytuacji) popędzali mnie, abym coś robił. „A co, jeśli on umrze?” mówili i opowiadali inne straszne historie. Mój ojciec nie był osobą, którą można przestraszyć. Pójście do niego z tym było po prostu złą taktyką. On był bezpieczny w rękach Boga. Osiemnaście lat później, w czerwcu, kiedy będąc z dala od domu prowadziłem nauczanie, otrzymałem wiadomość, że mój ojciec nabawił się poważnego prze­ziębienia i był bardzo chory. Nie panikowałem, lecz odczu­łem jak w moim duchu została zrodzona nowa modlitwa za niego. Modliłem się, aby Bóg uczynił to, co uważa za słuszne. To było wszystko; nie sugerowałem w jaki sposób.

Po około dwóch lub trzech tygodniach pojechałem do domu na kilka dni i zastałem ojca podupadłym na zdrowiu i niezdolnym do pracy. Był na nogach, lecz mógł chodzić jedynie na krótkie spacery. Pewnego dnia, kiedy wiedzia­łem, że mama była na zakupach i myślałem, że ojciec poszedł na spacer, usiadłem przy pianinie i zacząłem śpie­wać. Odczuwałem, że potrzebuję małego odświeżenia Ducha (gdyż nikt z mojej rodziny nie jest Zielonoświąt­kowcem i nikt by mnie nie rozumiał). Kiedy tak siedzia­łem, śpiewałem; „Bóg zatroszczy się o ciebie”. Potem od­czułem potrzebę, aby zaśpiewać drugi raz, a nawet trzeci. Duch był ze mną, a ja odczuwałem Jego słodką obecność.

Poczułem pragnienie i wyszedłem do kuchni po szklankę wody. Ku memu najgłębszemu zdumieniu, zas­tałem tam ojca, siedzącego we łzach. Nie wiedziałem, że on jest w domu. Nigdy nie zapomnę tego rozrzewnionego spojrzenia w jego oczach, kiedy ukrył swoją twarz w mo­ich ramionach. Jedyne co mógł zrobić, to przyciągnąć mnie bliżej (och, jakże blisko) i ukryć swą twarz w moich ra­mionach. Cały szlochał, a pomiędzy łzami mówił: „Tato chce to teraz usłyszeć. Tak, mów do mnie; chcę to usły­szeć”. Nie muszę mówić, że Bóg był obecny. Był to dla nas najbardziej błogosławiony czas. To był Boży czas, a ja nie miałem z tym nic wspólnego. Bóg w cudowny sposób przy­prowadził go do nowego miejsca przy Swoim boku. On prze­łamał się i otworzył na Boga, tak jak połamany kwiat, któ­ry nie dał światu swego piękna i zapachu, lecz teraz po­trzebował światła i ciepła słonecznego i znalazł je. Wyda­wało się, że wlewa Boga do swojego spragnionego serca.

Kilka dni później miał atak serca i leżał na łożu śmier­ci. Trwało to tylko Mika dni. Coś z wielką siłą ciągnęło go na drugą stronę i wciąż powtarzał: „Och, puśćcie mnie! Chcę iść”. Dzień przed swoją śmiercią mówił do nas o rzeczach Bożych. Cytował wersety z Pisma Świętego, których nigdy nie wiedziałem, że ma je w swojej głowie swym sercu. Potem, opierając się na poduszce spoczy­wającej na moim ramieniu, odszedł do domu.

Umiłowani, czy spotkała was tragedia? Czy wasi blis­cy są niezbawieni i odeszli od Boga? W jaki sposób podcho­dzicie do swoich problemów? Czy widzicie w tym wszyst­kim Boże działanie? Nie próbujcie tego zrozumieć – módl­cie się. Pobiegnijcie do Boga i ukryjcie swoją twarz na Jego piersi. Oprzyjcie się mocno; oprzyjcie się mocno. Te osiemnaście lat było długim okresem czasu, lecz pełnym Boga. Nasze ludzkie zainteresowanie i nasza pomoc ni­gdzie nas nie doprowadzą. Oddajcie waszych bliskich w Boże ręce i pozwólcie, aby On rozwiązał ten problem. Wiara nie jest obojętnością; jest ona cudownie gorliwa i czujna, a jednak pełna spokoju, i może nawet śpiewać.

Autor: John Wright Follette

Wersja polska: © 2001 Searchlight, P.O. Box 5206,
Newark NG23 6YL England

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *