Gdy razem z rodzeństwem uciekłam od Czerwonych Khmerów, dowiedziałam się, kto przez cały czas mnie chronił.
„Cudowna Bożą łaska ta, zbawiła z grzechów mnie…”. Pierwszy raz usłyszałam te słowa, gdy miałam 14 lat. Była zimna, cicha noc w obozie dla uchodźców Khao-I-Dang w Tajlandii.
Byłam tam dopiero kilka tygodni, a poczucie bezpieczeństwa nadal było dla mnie nowe i surrealistyczne. Trudno było naprawdę uwierzyć, że mogę zamknąć oczy i spać bez lęku, że zostanę porwana, że dowiedzą się, gdzie jestem, albo obudzę się rano i zobaczę, że ktoś z moich bliskich został w nocy zabrany. Włożyliśmy wiele trudu, by się tu dostać, by przekroczyć granicę z Kambodżą i znaleźć miejsce, w którym moglibyśmy znowu żyć.
Leżałam w łóżku, gdy przez okno doszły mnie dźwięki „Cudownej Bożej łaski”. Nie mogłam rozróżnić słów, ale melodia coś we mnie obudziła. Wraz z nią pojawiła się obecność, nienazwana i jednocześnie znana. Już kiedyś ją poczułam.
Modlitwa o pomoc
Wychowałam się jako buddystka w Phnom Penh, stolicy Kambodży. Codziennie rano moja mama ustawiała dla naszych przodków talerz świeżych owoców i zapalała kadzidło, a strużka dymu wznosiła się dla nich jak nasze modlitwy. Czasem chodziliśmy do świątyni, kłaniając się przed posągami ziemi, wody, ognia i deszczu. Pamiętam wznoszący się nade mną, ogromny posąg Buddy. Ale nigdy tam nie przesiadywałam. W dziecięcych latach brakowało mi cierpliwości i dobrych manier, by długo usiedzieć spokojnie.
Gdy przyszli Czerwoni Khmerzy, wszystko się zmieniło. Miałam wtedy 10 lat. Jak wszyscy inni w Phnom Penh, moja rodzina została wyrzucona z domu i wysłana na wieś do obozu pracy.
Imię Boga zniknęło z naszego świata, tak jak kolorowe ubrania i tętniące życiem, miejskie ulice z czasów sprzed komunizmu. Teraz nikt o nim nie mówił, chyba że po cichu. Gdy Czerwoni Khmerzy rozdzielili moją rodzinę, wysyłając mnie do dziecięcego obozu pracy, moja mama przyklękła przede mną i powiedziała szeptem: „Sida, jeśli kiedyś będziesz w kłopotach, módl się do Boga. On ci pomoże”. Oczywiście bogiem, którego miałam przed oczami, był ogromny posąg Buddy. Żadnego innego boga nie znałam.
Niedługo potem mama zmarła, wyniszczona przez głód i chorobę. Ojciec tak samo. Żołnierze Czerwonych Khmerów przyszli po niego i więcej go nie widzieliśmy.
Zostało nas pięcioro rodzeństwa i teraz mi przyszło zadbać o ich bezpieczeństwo. Korzystając z rady mamy, modliłam się do Boga o pomoc. Tak wiele razy tego potrzebowałam. Jak wtedy, gdy zachorowałam na malarię, od której moje kości trzęsły się z zimna, a ciało roztapiało się w niesłabnącej gorączce. Albo w czasie głodu, tak wielkiego głodu! Gdy w obozie pracy miesiąc po miesiącu żyliśmy na dwóch łyżeczkach ryżu dziennie, głód ściskał mi brzuch obręczą nieustępliwego bólu.
Któregoś dnia, głód zaprowadził mnie daleko w głąb pola kukurydzy. Nie wolno było w ten sposób się oddalać, ale już nieraz ważyłam się to robić. Tym razem nie miałam tyle szczęścia. Na polu byli szpiedzy Czerwonych Khmerów i zostałam złapana. Gdy któryś z nich zamachnął się na mnie maczetą, byłam pewna, że umrę, ale kilka godzin później ocknęłam się tylko z obrzękiem z tyłu głowy. Nie miałam pojęcia, dlaczego mnie oszczędzono.
Wtedy po raz pierwszy zaczęłam się zastanawiać: Czy naprawdę jest tam ktoś, kto nade mną czuwa i wysłuchuje moich modlitw?
Miesiące później, gdy Czerwoni Khmerzy załamali się pod najazdem Wietnamczyków, zabrałam moje rodzeństwo i w desperackiej próbie poszukiwania bezpieczeństwa, postanowiłam przedrzeć się do strefy wietnamskiej. Po drodze jakiś żołnierz uciekający przed nowym reżimem zabrał mnie i moją starszą siostrę i rozdzielił nas z pozostałą trójką młodszego rodzeństwa. Gdy przez chwilę stracił nas z oczu, dałyśmy w tył zwrot i pobiegłyśmy z powrotem do naszych braci. Wtedy trafiłyśmy na rozwidlenie i nie wiedziałyśmy, w którą stronę poszli.
Zaczęłam żarliwie modlić się o prowadzenie i dostałam odpowiedź: moje kroki skierowały mnie w lewo, gdzie już po krótkim dystansie znalazłyśmy nasze rodzeństwo.
Uciekając przed Czerwonymi Khmerami, trafiliśmy na starą świątynię. Kiedyś było to piękne miejsce kultu, pomalowane żywymi kolorami, zapisane sanskrytem i pełne duchowego znaczenia. Od tak dawna nie widzieliśmy niczego, co wskazywałoby na świat inny od stłamszonego życia, jakie znosiliśmy dzień po dniu.
We wnętrzu świątyni znalazłam stary posąg Buddy. Był zniszczony, przewrócony i rozbity na kawałki, ale ktoś zadał sobie trud, by poskładać go z powrotem, dlatego mogliśmy zobaczyć nieco z jego wcześniejszej okazałości.
Uklękłam przed posągiem i modliłam się: Co powinniśmy zrobić?
Odpowiedź przyszła. Opuściłam Kambodżę, zabierając ze sobą czwórkę rodzeństwa, i wyruszyliśmy w niebezpieczną podróż przez granicę do Tajlandii. „To zbyt niebezpieczne” – próbowała przekonywać mnie siostra, ja jednak wiedziałam o czymś, o czym ona nie wiedziała. Wiedziałam, że jest ktoś, kto czuwa nad nami.
To nie znaczyło, że podróż nie napawała strachem. Gdy pokonywaliśmy pola ryżowe z dala od strefy wietnamskiej, żołnierze krzyczeli i strzelali do nas. Brnęliśmy głęboko przez pole w nadziei, że woda spowolni pociski. Gdy zanurzyliśmy się w okrytej mrokiem dżungli, bałam się, że się zgubimy, albo wpadniemy na bojówki Czerwonych Khmerów, które się tam chroniły.
Któregoś razu rzeczywiście na nie trafiliśmy. Przygotowywali zasadzkę. Gdy skulona przy ziemi słuchałam szurania gumowych sandałów i głuchych odgłosów repetowanej broni, byłam przerażona, ale modliłam się o pomoc. W końcu spojrzałam w górę, a bojówki zniknęły.
Już następnego dnia dotarliśmy do Tajlandii. Byliśmy bezpieczni.
Wyśpiewując chwałę
Raz za razem zbliżałam się do momentu śmierci, byłam dość blisko, by poczuć jej duszny oddech. Gdy jednak wołałam o pomoc, ta nadchodziła. Zaczęłam wierzyć, że naprawdę jest ktoś, kto nade mną czuwa.
Gdy leżałam na łóżku w obozie dla uchodźców, chłonąc dźwięki „Cudownej Bożej łaski”, poczułam obecność tego Kogoś. Był tu przez cały czas. To dzięki Niemu nadal jeszcze żyłam.
Następnego dnia rano przeszłam przez obóz, pytając każdą napotkaną osobę o tajemniczą muzykę z poprzedniego wieczora. Tylko jedna kobieta umiała mi odpowiedzieć. „Tam jest kościół” – powiedziała, pokazując ręką.
Nie wiedziałam, co to jest kościół, ale musiałam się dowiedzieć. Podeszłam do budynku i w środku znalazłam grupę kilku kobiet. „Co to za miejsce?” – zapytałam. „To kościół, Dom Boży. Miejsce chrześcijan” – wyjaśniła jedna z nich.
Chrześcijanie. Słyszałam już kiedyś to słowo, ale jego znaczenie było dla mnie tylko mętnym zbiorem pogłosek zasłyszanych w dzieciństwie w Phnom Penh. „Wczoraj wieczorem usłyszałam śpiew. Czy to wy?” – zapytałam. „Tak” – odparła. „Często śpiewamy. Wyśpiewujemy Bogu chwałę”.
Wracałam do kościoła tak często, jak tylko mogłam. Nie było to łatwe. Codziennie po szkole musiałam się wymykać, a moja siostra tłumaczyła moją nieobecność w obozie.
Gdy razem z rodzeństwem dostaliśmy wizy do USA, pewien kościół katolicki z północnej dzielnicy Nowego Jorku zapewnił nam dom. Kilka lat później, gdy byłam w szkole pomaturalnej, znalazłam mały kościół protestancki, którego członkowie życzliwie zaproponowali dowożenie mnie na swoje nabożeństwa i składkowe kolacje. W obydwu miejscach coraz więcej dowiadywałam się o Bogu, który nade mną czuwał, wysłuchiwał moich modlitw, i którego łaska była – i nadal jest! – tak cudowna.
Autor: Sida Lei i Monica Boothe
Sida Lei jest mikrobiologiem klinicznym, mieszka w Springfield w Virginii. Razem z pisarką Monicą Boothe jest współautorką książki Two Teaspoons of Rice: The Memoir of a Cambodian Orphan (Dwie łyżeczki ryżu: wspomnienia kambodżańskiej sieroty).
Źródło: Christianity Today