Kościół – śpiący olbrzym

Czy nie jest czasem tak, że Kościół jest niczym „sleeping giant” – „śpiący olbrzym”. Tak miał nazwać USA, japoński admirał Isoroku Yamamoto po zakończeniu ataku na Pearl Harbor 7 grudnia 1941 r. („Obawiam się, że wszystko, czego dokonaliśmy, to obudzenie śpiącego olbrzyma i napełnienie go straszliwą determinacją”). I choć zdania są podzielone czy słowa te w rzeczywistości padły z ust japońskiego dowódcy, są dobrą diagnozą sytuacji w jakiej znalazła się wówczas Japonia.

Dlaczego znajduję tu analogię do chrześcijaństwa? Ano, dlatego, że jest ono największą religią na świecie, obejmującą co trzeciego mieszkańca naszej planety. Jest najbardziej uniwersalną (nieograniczoną kulturowo) religią na świecie – ma swoich wyznawców na każdym kontynencie, obejmując znacznie więcej narodów i języków niż jakakolwiek inna na świecie. Ale to wszystko jest niczym wobec faktu o największym znaczeniu – Kościół żyje w oparciu o moc Bożą, najpotężniejszą siłę, najznakomitszą mądrość i najdoskonalszą dobroć, która nie ma swojego odpowiednika we wszechświecie. Odwołując się do każdej z tych cech Kościół powinien być niepowstrzymany – zarówno w dziele rozszerzania Królestwa Bożego na ziemi, chronienia jej przed zepsuciem („sól ziemi”), jak i chronienia własnych współwyznawców tam, gdzie doświadczają oni prześladowań. Tym razem temat ten podejmuję właśnie w kontekście prześladowań chrześcijan na świecie, tak więc głównie wokół tych kwestii będę się poruszał.

Amerykański „śpiący olbrzym” przebudził się po szoku doznanym w Pearl Harbor. Dwa i pół tysiąca zabitych, 8 zatopionych okrętów, prawie 200 zniszczonych samolotów, a przede wszystkim upokorzenie doznane ze strony lekceważonego przeciwnika – to wszystko zrobiło swoje. Amerykanie zmobilizowali się do ogromnego wysiłku i wojnę wygrali. Co miałoby obudzić naszego „śpiącego olbrzyma”? Ale najpierw co miałoby sprawić, abyśmy takim olbrzymem się poczuli? Dziś chrześcijanie nie mają poczucia ani siły, którą stanowią sami, ani nawet tej potęgi, jaką dysponuje Pan panów i Król królów. Chrześcijanie giną dziś tak naprawdę na całym świecie – choć nie wszędzie tak samo często.

A jednak prawdą jest, że inaczej patrzymy, my ludzie Zachodu, na ofiary spośród nas, a inaczej na te gdzieś w Nigerii, Iraku czy Korei Północnej. Mające miejsce w 2016 r. masakry w Paryżu, Brukseli, Orlando czy Monachium przeżywaliśmy znacznie bardziej niż niekończące się – ale jakże odległe geograficznie i kulturowo ataki na chrześcijan dokonywane przez bojówki Boko Haram, islamistów z ISIS czy funkcjonariuszy reżimu Kim Dzong Una. Co więcej – znacznie mocniej przeżywaliśmy dokonaną przez samotnego szaleńca masakrę muzułmanów w Nowej Zelandii, niż dokonywane jednocześnie masakry chrześcijan dokonywane w Nigerii przez zorganizowane bojówki. Na pytanie dlaczego tak się dzieje spróbuję odpowiedzieć trochę później.

Mamy tu dwie odrębne kwestie do rozważenia: dlaczego chrześcijanie nie są świadomi mocy Kościoła (oczywiście chodzi tu nie tyle o moc samego Kościoła, ile przede wszystkim o moc Pana Kościoła) oraz dlaczego chrześcijanie nie są zaangażowani w to, aby z tej mocy czerpać? Gwoli uściślenia, używając słowa „Kościół”, nie mam na myśli jakiejkolwiek organizacji denominacyjnej, ale to, co określamy mianem Ciała Chrystusa, czyli duchową łączność pomiędzy ludźmi wierzącymi różnych tradycji, którzy mają na sercu poddanie się Bogu, dobro dzieci Bożych i rozwijanie Bożego Królestwa.

Dlaczego nie jesteśmy świadomi mocy Kościoła?

Pierwszy powód jest taki, że najwyraźniej nie potrafimy myśleć o Kościele globalnie, całościowo. Patrzymy na Kościół, albo przez pryzmat swojej przynależności denominacyjnej, albo nawet przez pryzmat lokalnej wspólnoty. W obu przypadkach widzimy tylko mały (albo mikroskopijny wręcz) fragment większej całości. Przywiązani do tego, co oglądamy w niedzielę rano – spotkanie mniejszej lub większej grupy ludzi znających się lepiej lub gorzej – mamy wrażenie, że poza tym są tylko podobne grupy, skupione głównie na własnym życiu, własnych problemach, własnych ograniczeniach. Życie między tymi grupami właściwie nie przepływa.

Byłem niedawno w jednym z niewielkich miast na Podlasiu. Podczas nabożeństwa w zborze baptystycznym miałem wygłosić kazanie. Postanowiłem skorzystać z okazji, że dosłownie na sąsiedniej ulicy znajduje się kościół prawosławny, zaszedłem tam na parę chwil, aby zobaczyć wnętrze cerkwi i choć przez parę minut być uczestnikiem prawosławnego nabożeństwa. Jaki wyciągnąłem wniosek z tego doświadczenia? W ciągu godziny spotkałem dwie grupy ludzi z całkowicie różnych tradycji kościelnych, odległe od siebie tak bardzo, jakby mieszkały na dwóch różnych kontynentach. Dla jasności: nie marzy mi się jeden światowy Kościół widzialny. Patrzę na ten problem jedynie w kontekście naturalnych (choć w istocie – nadnaturalnych) możliwości działania. Nie musimy się zgadzać we wszystkim, ale jest wiele obszarów życia, na których możemy działać wspólnie: od działalności dobroczynnej, po wspieranie prześladowanych chrześcijan. Owszem, takie rzeczy czasem się dzieją, ale nie na skalę, która przynosiłaby dostrzegalną zmianę.

Ale co tu mówić o wspólnych działaniach międzykonfesyjnych, skoro w obrębie tego samego Kościoła ludzie często nie potrafią zrobić czegoś wykraczającego poza ich partykularne potrzeby i zamierzenia?

To prowadzi nas do drugiego powodu omawianego stanu rzeczy: myślimy, że to Kościół ma nam coś dać, a nie my poprzez Kościół możemy coś dać innym. Zgodnie z duchem czasów utrwaliło się wśród nas przekonanie o związku typu: klient-usługodawca, gdzie my jesteśmy pierwszym, a Kościół drugim. Tymczasem biblijna nauka o Kościele da się streścić w stwierdzeniu chętnie używanym przez apostoła Pawła: „jedni drugim”, a ono pokazuje zupełnie inną zależność.

Z tym wiąże się kwestia trzecia – nazbyt często do Kościoła podchodzimy religijnie a nie duchowo. Na czym polega różnica? Pierwsza postawa traktuje Kościół, jako miejsce, gdzie realizujemy swoje potrzeby religijne i parareligijne: bezpieczeństwa, miłości i przynależności, szacunku i uznania oraz samorealizacji. Nawiasem mówiąc, są one dokładnie takie same (za wyjątkiem potrzeb fizjologicznych – jedzenia, snu itd.) jak te, które psycholog Abraham Maslow przed laty umieścił w swojej hierarchii potrzeb człowieka. Kościół odpowiada więc na nasze podstawowe, ogólnoludzkie potrzeby, które tu jedynie zyskują swój wymiar religijny. I nie ma w tym nic złego, pod warunkiem, że na tym wszystko się nie kończy. Dlatego potrzebujemy dodać do tego jeszcze duchowe podejście dotyczące rozumienia naszego miejsca w Kościoła. Na czym ono polega? Bycie w Kościele to silny związek człowieka z Bogiem. Nie tylko my jesteśmy częścią Kościoła, ale jest nią także Ten, który jest „Głową Kościoła, ciała, którego jest Zbawicielem” (Ef 5:23), Chrystus. Odwołując się do widzialnej postaci Kościoła, z pominięciem Jego Głowy, zawsze będziemy mieć przed oczami obraz mocno zubożony, pełen ludzkich słabości, niemocy i porażek. Natomiast odwołując się do obrazu Kościoła, którego Głową jest Chrystus Pantokrator (gr. Pan Wszystkiego), mamy szansę uwierzyć, że rzeczywiście jesteśmy częścią tego „śpiącego olbrzyma”, którego Chrystus może użyć dla swoich celów, by rozgłaszał Jego chwałę.

Jestem bardzo rozczarowany, kiedy obserwując współczesny świat, widzę, jak różne grupy interesu, ani zbyt duże, ani nie dysponujące jakimś poważnym potencjałem (np. aktywiści LGBT, feministki, antyglobaliści, ekolodzy) sprawnie organizują opinię publiczną i polityków, budując poparcie dla swoich haseł. Tymczasem chrześcijanie, reprezentujący trzecią część populacji naszej planety, mający za sobą potężną siłę duchową oraz niezrównaną organizację (setki tysięcy lokalnych kościołów i wspólnot) krok za krokiem oddają pole, ustępując wrogim sobie i Bogu ideologiom, nie reagując na przemyślaną politykę zwolenników sekularyzacji sfery publicznej, którzy raz po raz spychają chrześcijan do sfery prywatnej, mając przeciwko sobie nie światowego olbrzyma, ale pojedynczych, często osamotnionych wojowników, próbujących toczyć bardzo nierówny w tej sytuacji pojedynek. A gdyby tak władze UE i USA zasypać milionami petycji i listów protestacyjnych, gdyby na ulice wyszły demonstrować setki tysięcy zdeterminowanych chrześcijan, gdyby do modlitwy stanęły dziesiątki tysięcy wspólnot czy nie zobaczylibyśmy w rezultacie innego świata i innego Kościoła?

Nie potrafię zapomnieć przejmującego wiersza-wyznania pastora Martina Niemöllera z czasów Trzeciej Rzeszy:

Kiedy przyszli po Żydów, nie protestowałem. Nie byłem przecież Żydem.
Kiedy przyszli po komunistów, nie protestowałem. Nie byłem przecież komunistą.
Kiedy przyszli po socjaldemokratów, nie protestowałem.
Nie byłem przecież socjaldemokratą.
Kiedy przyszli po związkowców, nie protestowałem. Nie byłem przecież związkowcem.
Kiedy przyszli po mnie, nikt nie protestował. Nikogo już nie było.

Napisał je będąc już więźniem obozu koncentracyjnego w Dachau w 1942 r. Tak naprawdę wcale nie był bierny. Od roku 1933 prowadził działania mające na celu pomaganie ofiarom reżimu Hitlera. W 1934 r. był współzałożycielem Kościoła Wyznającego (Bekennende Kirche, wraz z Karlem Barthem i Dietrichem Bonhoefferem), ruchu powstałego wewnątrz niemieckiego Kościoła luterańskiego jako sprzeciw wobec polityki narodowych socjalistów. A jednak miał świadomość, że zrobił za mało, że niemieccy chrześcijanie zrobili za mało, aby powstrzymać tę wielką ofensywę zła, jaką obserwował w swoim kraju. My, na szczęście, nie żyjemy w tak skrajnie złych czasach, ale niech słowa tego niemieckiego pastora będą dla nas ostrzeżeniem.

Włodzimierz Tasak

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *