Jej modlitwy pomogły mi wyrwać się z szaleństwa napędzanego okultyzmem

Randy Bacon
Zdjęcie: Randy Bacon

Do „doliny cienia śmierci” zawędrowałem w bardzo młodym wieku. W pierwszej klasie gimnazjum zdałem sobie sprawę, że to co widzimy, to nie wszystko.

Świat duchowy był dla mnie rzeczywisty jeszcze w wieku dziecięcym, bo już wtedy parałem się okultyzmem. To, co początkowo było ciekawostką i rozrywką, szybko przerodziło się w styl życia związany z doświadczaniem czegoś, co płynęło z Hollywood. Pamiętam, jak oglądałem krzesło przesuwające się po podłodze i świecę unoszącą się nad stolikiem do kawy. Widziałem rzeczy, których nikt nie powinien widzieć.

Jeśli ktoś się zanurza w okultyzmie przez dłuższy czas, wybiera się w drogę, z której nie da się zawrócić, przynajmniej o własnych siłach. Przez całe lata dręczyły mnie niesamowicie przykre, przerażające nocne lęki. W gimnazjum z tego powodu nabawiłem się wrzodów. Specjaliści nie potrafili stwierdzić, co było ich przyczyną. Dusiłem się, czułem się uwięziony i samotny.

Moje doświadczenia z siłami nadprzyrodzonymi doprowadziły mnie do poszukiwania odpowiedzi. Pod wieloma względami byłem typowym chłopakiem, który lubił koszykówkę, skateboarding i kreskówki z GI Joe. Ale także studiowałem religię i filozofię. Ogarnęło mnie wszechogarniające pragnienie znalezienia systemu przekonań lub języka, aby opisać moje regularne interakcje ze światem niewidzialnym.

„Módl się za tego chłopaka”

Ósma klasa była przełomowym rokiem. Z pozoru wyglądałem jak kwintesencja amerykańskiego nastolatka. Oderwawszy się na chwilę od okultyzmu polubiłem szkołę, uprawiałem lekkoatletykę i na pewno nie wyglądałem jak ktoś pogrążony w ciemności.

Pewnego dnia, gdy stałem przy mojej szkolnej szafce, koleżanka z klasy poczuła w głębi serca, że Bóg podpowiada jej moje imię. (Dowiem się o tym, oczywiście, dopiero później.) Wewnętrzny głos mówił jej coś takiego: „Módl się za tego chłopaka. Kiedyś go poślubisz.” Czasem najważniejsze chwile życia pojawiają się w skromnym przebraniu. Zdołała skupić się wystarczająco długo, by wysłuchać tego głosu i mu uwierzyć.

Nawiązaliśmy znajomość, jak to między gimnazjalistami. Pamiętam, że odwiedzałem ją w jej domu i jadłem makaron z serem przygotowany przez jej mamę. Przychodziła na mecze koszykówki, żeby popatrzeć, jak gram. Była wręcz idealna pod każdym względem. Mówiliśmy nawet ludziom, że kiedyś się pobierzemy.

Ale kiedy rok szkolny się skończył, poszliśmy – każde z nas – swoją drogą, zamknęliśmy się we własnym gronie przyjaciół. On była cheerleaderką i chodziła do kościoła. Ja natomiast coraz bardziej pogrążałem się w ciemności. Miałem regularnie do czynienia ze światem demonicznym, uzależniłem się od narkotyków, wyglądałem jak szkielet i żyłem w cichej desperacji.

W pierwszej klasie szkoły średniej, po naćpaniu się podczas przerwy na lunch, poszedłem na lekcję fizyki. Spuszczaliśmy kule po pochylniach i obliczaliśmy ich prędkość. Pewnego dnia, gdy się naszprycowałem LSD, kolega z ławki zauważył moje dziwne zachowanie. Nie obracał się w towarzystwie ludzi, którzy wprowadzali się w stan halucynacji, a ja z reguły nie rozmawiałem z ludźmi, którzy tego nie robili. Niemniej w ciągu kilku minut zagadnąłem go o religię. Byłem ciekawy, czy wierzy w Boga, czy ma dowód na potwierdzenie swoich przekonań i czy jest świadom świata nadprzyrodzonego, tak jak ja. Nie powiedział wiele, ale zaprosił mnie do kościoła. I poszedłem.

Ludzie śpiewali, podnosili ręce, klaskali i słuchali, jak pastor czyta fragment z Biblii. Stwierdziłem, że są trochę dziwni i pozostałem nie zainteresowany. Nie miałem pojęcia, że niedługo nadejdzie kolejne zaproszenie.

W niedzielny wieczór, po ustąpieniu efektów metamfetaminy, pożegnałem się z kolegami i poszedłem do domu. Leżałem w sypialni sam, nie mogąc zasnąć, po raz kolejny pogrążony w cichej rozpaczy. Mój umysł intensywnie pracował, zastanawiałem się, kim jest Bóg i gdzie jest prawda. Pamiętam, że po twarzy spływały mi gorące łzy. Nie zwykłem płakać. Wydawało mi się, że otworzyło się niebo i po raz pierwszy w życiu odczułem prawdziwą i czystą miłość.

Czułem, jakby sam Bóg wszedł do mojego pokoju. Pamiętam, że powiedziałem głośno: „Jezu, jesteś tym, za kogo się podajesz”. Nie złościł się na mnie, nie był zbulwersowany tym, kim się stałem czy przerażony moimi wyborami. W głębi duszy wierzyłem, że kocha mnie takiego, jaki jestem.

Każdego wieczoru, po skończeniu szkoły i pracy, nie mogłem się doczekać, żeby wrócić do domu i rozmawiać z Bogiem. Pierwszy raz od dłuższego czasu byłem trzeźwy. Obecność Boga była tak bliska, tak prawdziwa, że prawie czułem Jego oddech na twarzy.

Koledze z ławki powiedziałem, że w środę wieczorem pójdę z nim do kościoła. Spytałem: „Pamiętasz to, co pastor zrobił na końcu nabożeństwa kilka tygodni temu? Zapytał, czy ludzie chcą poprosić Jezusa o przebaczenie. Cóż, myślę, że przyszła moja kolej.”

Okazało się, że trafiłem na najbardziej chyba „dysfunkcyjne” nabożeństwo w historii.

Niespodzianka w skrzynce pocztowej

Poszedłem w koszulce z nadrukiem przestawiającym krawat i liście marihuany. Zamiast śpiewu i kazania usłyszałem płacz i krzyki. Dowiedziałem się, że odbywają „zebranie członkowskie”, ponieważ jeden z członków groził pastorowi. Ktoś z grupy młodzieżowej usłyszał, że cała rodzina osoby wypowiadającej groźby, w tym dwie nastolatki, odchodzi od kościoła. Ludzie byli zagniewani i zdruzgotani. Pojawiła się policja. Znałem dobrze jednego z funkcjonariuszy, bo w weekendy kilkakrotnie przeszukiwał mój samochód. W sytuacji dysfunkcyjnej czułem się jak u siebie w domu.

Pod koniec zebrania pastor pomocniczy (który okazał się ojcem mojego kolegi z ławki), pomodlił się i podzielił ewangelią. Tego wieczoru skorzystałem z okazji spotkania się z Jezusem. Jako jedyny. W chwili, kiedy przyjąłem łaskę Jezusa, doświadczyłem dość niezwykłych rzeczy. Moje ciało zostało nadnaturalnie i natychmiastowo uzdrowione. Znikło moje uzależnienie od narkotyków. To prawie tak, jakbym spotkał samego siebie po raz pierwszy.

Już następnego dnia odkryłem coś niesamowitego w skrzynce pocztowej. Nie pamiętam, dlaczego akurat wtedy sprawdziłem pocztę. Rzadko to robiłem. Wewnątrz był odręcznie napisany list od dziewczyny, która w ósmej klasie zechciała posłuchać Bożego głosu, odzywającego się w jej sercu. Chociaż list napisała kilka tygodni wcześniej, zwlekała z jego wysłaniem. Pewnego dnia, idąc przez centrum handlowe, znowu odczuła ów głos w sercu i list wysłała. Do skrzynki pocztowej zajrzałem akurat następnego dnia po tym, jak spotkałem się z Bogiem.

Po poślubieniu tej niesamowitej dziewczyny, mojej ukochanej Ali, znalazłem jej dzienniki modlitewne. Właśnie wtedy odkryłem, w jaki sposób Bóg użył jej modlitwy oraz innych, często szeptanych, których nikt nie był świadkiem, aby skruszyć moje zatwardziałe serce.

Patrząc wstecz na moje zbawienie, myślę o Psalmie 23. Psalmista mówi, że Bóg przygotował stół, nie wtedy gdy psalmista rozkoszował się zielonymi pastwiskami, ale gdy szedł przez dolinę cienia śmierci. Jestem tu, gdzie jestem, dzięki dziewczynie, która potrafiła uwierzyć w Boży głos w jej sercu, dzięki zaproszeniu do kościoła i mocy modlitwy, oraz dzięki Zbawicielowi, który wkroczył w moją ciemność i zamiast odwrócić się od zgrozy, pokazał mi, kim jest i kim ja miałem zostać w zamierzeniach Stwórcy.

Heath Adamson jest szefem sztabu organizacji charytatywnej Konwój Nadziei i przewodniczącym Komisji Następnego Pokolenia Światowej Wspólnoty Zborów Bożych. Jest autorem książki Grace in the Valley: Awakening to God’s Presence When He Feels Far Away (Łaska w dolinie: otwarcie się na Bożą obecność, gdy On wydaje się odległy) – wydawnictwo Baker.

Heath Adamson

źródło: ChristianityToday

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *